Krótko i na temat #3 - 3w1 recenzje

Krótko i na temat #3 - 3w1 recenzje

hej hi hello!
Oj coś ciężko z tymi recenzjami u mnie ostatnio... Ale ja zawsze tak mam, gdy przeczytam kilka średnich pozycji pod rząd. Potem kompletnie nie mam ochoty pisać recenzji takich książek, przez co na blogu robi się zastój. Żeby wszystko było jasne - to nie są złe książki! Ale nie są też niczym porywającym, po ich przeczytaniu nie miałam potrzeby polecić ich każdej osobie którą napotkam na swojej drodze.


Dlatego po raz kolejny uraczę Was recenzją zbiorczą, bo jednak spędziłam z tymi książkami kilka miłych chwil i może akurat jeden z tytułów przypadnie komuś do gustu.

Nikt nie ocali się sam - Margaret Mazzantini 
Nigdy nie spotkałam się z książką tego typu, przeczytanie jej było bardzo ciekawym
doświadczeniem. Momentami miałam wrażenie, że jest to sztuka teatralna, a na scenie mamy jedynie dwójkę aktorów (Ci, którzy oglądali/czytali "Sunset limited" pewnie wiedzą o czym mówię), którzy opowiadają historię swojej miłości i jej upadku.

Delia i Gaetano byli małżeństwem przez wiele lat. Byli. Teraz spotykają się na restauracji na niezwykle nieręczną kolację aby w spokoju omówić plany wakacyjne ich dzieci. Akcja książki, która toczy się głównie przy ich stoliku, jest jedynie przeplatana flashbackami ukazującymi nam szerszy obraz ich konfliktu. Para spędza wieczór omawiając wszystkie błędy, które popełnili będąc małżeństwem. Powoli próbują dociec, co sprawiło że dwoje ludzi którzy kiedyś kochali się do granic możliwości, teraz ledwo może na siebie patrzeć. Co sprawiło, że się od siebie oddalili? Dlaczego byli tacy nieszczęśliwy? Kiedy przestało im zależeć?

Rewelacyjna analiza ludzkich zachowań i emocji. Nic nie jest przerysowana, nie mamy przesadnego dramatyzmu - ta historia dotyczy milionów rozwiedzionych ludzi na cały świecie.
Książka nie ma wybitnie wartkiej akcji, bohaterowie nie wzbudzają sympatii - ale trzeba pamiętać, że poznajemy ich najgorsze wydanie. Zgorzkniałe, nieszczęśliwe i rozgoryczone. Bardzo interesująca forma przekazu, z przyjemnością przeczytałabym podobną książkę. Pani Mazzantini sprawiła, że coś we mnie drgnęło i mimo iż "Nikt nie ocali się sam" nie jest powalające na kolana to na pewno zostanie ze mną na dłużej

Nie mów nikomu - Harlan Coben 
Nie wiem jak do tego doszło ale na --> Lubimy Czytać miałam tę książkę oznaczoną jako przeczytaną -
a wiedziałam, że nigdy nie trzymałam książki tego autora w ręce... Dość podejrzane. O Cobenie zawsze słyszałam dużo dobrego, więc skusiłam się na najczęściej polecany tytuł - nie żałuję!

David i Elizabeth są kilka lat po ślubie, miłość kwitnie i sielanka trwa. Niestety w rocznicę ich ślubu, kobieta zostaje porwana i zamordowana. David nigdy do końca nie pogodził się z wydarzeniami tego pamiętnego dnia, a sprawy nie ułatwia mu otrzymanie tajemniczego maila. Mężczyzna ma wrażenie, że postradał zmysły gdyż autorką tej wiadomości mogła być tylko i wyłącznie Elizabeth. Tylko jakim cudem? Ciało zidentyfikował ojciec kobiety - były policjant. Był pogrzeb, widział trumnę.
Maili pojawia się więcej, a David z każdą kolejną wiadomością odkrywa coraz więcej szczegółów o których nie miał pojęcia.

Nie jestem koneserką kryminałów ale ten na prawdę bardzo mi się podobał! Obyło się bez zbędnego lania wody, fabuła była ciekawa i wciągała właściwie już od pierwszej strony. Kilku faktów szło się domyślić ale ogólnie rozwiązanie 'zagadki' było dość zaskakujące. Osobiście na pewno jeszcze nie raz sięgnę po Harlana Cobena, bo zrobił bardzo dobre pierwsze wrażenie :)

Studium w szkarłacie - Arthur Conan Doyle
W końcu skusiłam się z Sherlocka! Podobały mi się filmy, uwielbiam serial - nawet Dr. House, który był na Holmesie wzorowany zdobył moją sympatię (chociaż po wielu trudach). Początkowo zabrałam się za mój gigantyczny zbiór 9 historii i poczynaniach londyńskiego detektywa ale czytało się to tak wybitnie niewygodnie, że dość szybko przerzuciłam się na ebooka. Nigdy więcej wydań zbiorowych! Odkładałam zapoznanie się z Doylem dość długo, bo wydawało mi się, że język którego używał będzie dość trudny ale nic bardziej mylnego - czytało się rewelacyjnie.

"Studium w szkarłacie" jest pierwszą historią o poczynaniach Sherlocka Holmesa i Dr. Johna Watsona. Dowiadujemy się jakim sposobem panowie się poznali, a następnie dość szybko przechodzimy do pierwszej zbrodni z którą Scotland Yard zwraca się o pomoc do genialnego detektywa.
Sprawa dotyczy zamordowanego mężczyzny, znalezionego w jednym z opuszczonych budynków. Brak podejrzanych i pozorny brak poszlak nie ułatwiają pracy policji - POZORNY brak, bo jak się domyślacie Sherlock wiedział kto, co i jak już od progu.
Bardzo podoba mi się szablon, którym posługuje się autor, mianowicie najpierw przedstawia Nam zbrodnię, a w kolejnej części książki dowiadujemy się jak do niej doszło - zazwyczaj z perspektywy mordercy.

Historia nie jest długa, co jak już kiedyś wspominałam - działa bardzo korzystnie na rzecz kryminałów. W podobny sposób pisze Agatha Christie i również czyta się to bardzo dobrze. Dodatkowo Sherlock i Watson są rewelacyjni, w pełni się równoważą i oboje są wybitnie charyzmatyczni. Zdecydowanie przeczytam kolejne tomy.


Czy wy też demotywujecie się gdy trafiacie na słabsze książki? Ja ostatnio mam ogromną potrzebę przeczytać coś co zapadnie mi w pamięć na lata, chciałabym trafić coś na poziomie "Służących" albo "Słowika" :(




Popularni autorzy z którymi mam 'problem'

Popularni autorzy z którymi mam 'problem'

Zapewne każdy z Nas posiada przynajmniej jednego autora (bądź autorkę), którego książki kupuje zupełnie w ciemno. Tytuł pojawia się w zapowiedziach, a Wy już wiecie, że ta książka prędzej czy później musi trafić w wasze ręce. Osobiście sięgam po wszystko autorstwa Leigh Bardugo, Marissy Meyer czy Johna Boyne.


Analogicznie - każdy z Nas zna kilku autorów z którymi relacja mogłaby nosić status "to skomplikowane". Niby sięgamy po ich książki, dajemy im kolejne szanse ale zawsze brakuje 'chemii', coś nie iskrzy. A ponieważ chętniej rozmawiam o tym co mi przeszkadza i nie pasuje (szokujące! :O), to dzisiaj porozmawiamy o tych autorach z którymi mam drobne 'problemy'.

John Green
Nie będzie to szokujące jeśli powiem, że moja przygoda z Greenem rozpoczęła się od "Gwiazd naszych wina". No i tak - podobało mi się! Wiem, że nie jest to książka bez wad ale uważam, że w swoim gatunku jest na prawdę całkiem przyjemna. Wydaje mi się też, że to ona zapoczątkowała 'modę' na książki o śmiertelnie chorych nastolatkach, których w pewnym momencie było od zasrania bardzo dużo. Ale jako, że historia Hazel i Gusa była pierwsza to wydawała mi się dość świeża i ciekawa.
Wiadomo, że dobra młodzieżówka nie jest zła - postanowiłam więc zabrać się za kolejne książki Greena, co ostatecznie okazało się stratą czasu.
"Papierowe miasta" prawie mnie uśpiły, nie jestem w stanie przypomnieć sobie o czym była ta książka. Nawiedzona Margo nie skradła mojego serca swoim hipsterzeniem.
Stwierdziłam, że między obiema książkami jest tak ogromna przepaść, że trzeba dać Johnowi jeszcze jedną szansę - nadeszła więc pora na "Szukając Alaski"... Już same opisy mnie nie zachęcały:

Porównywany z przełomowym "Buszującym w zbożu" J.D. Salingera literacki debiut Johna Greena (...).
Może ktoś pamięta jak wybitnie uwielbiam "Buszującego w zbożu"? Wcale. Wcale jest odpowiedzą. Ani kuwa trochę.
Znowu mamy do czynienia z nawiedzoną i zbuntowaną-bez-powodu dziewczyną, która nie wzbudza żadnej sympatii. Tytułowa Alaska znika, a chłopak jej szuka - no REWELACJA. Kolejna książka Greena o której więcej nie pamiętam niż pamiętam.


Ponieważ lubię cierpieć, to jakiś czas temu zabrałam się za "Żółwie aż do końca". Przyznam szczerze, że w tym przypadku było już dużo lepiej, aż sama nie mogłam w to uwierzyć. Żeby tradycji stało się za dość - po raz kolejny nie mogłam strawić głównej kobiecej postaci. W tym przypadku Azy, która jest neurotyczna aż do szpiku kości. Ja, ja, ja! Ja jestem najważniejsza i wszystko musi kręcić się w okół mnie. Mimo tej histeryczki, ostatecznie książka nawet nadaje się do polecenia.

Wiem, że jako 29-latka absolutnie nie jestem w grupie docelowej tego typu książek - zdaję sobie z tego sprawę. Ale. Ale są młodzieżówki, które są na tyle dobre że spodobają się zarówno nastolatce z burzą hormonów jak i takiej starej babie jak ja. (dowody: "Eleonora i Park", "Anna i pocałunek w Paryżu", "Ponad wszystko")


Stephen King
No przyznać się, komu skoczyło ciśnienia na samą myśl o tym, że będę jechać po 'królu grozy'? ;)
Nie martwcie się, tak na prawdę nie mam o Kingu nic złego do powiedzenia. Ani nic dobrego. Dla mnie Stefan jest po prostu 'meh', czyli nie robi na mnie kompletnie żadnego wrażenia. Ale czy to nie jest najgorsze? Gdy książka nie wzbudza w nas żadnych emocji?
Gdzieś w mojej podświadomości Stephen King był właśnie "królem grozy", mistrzem nad mistrzami! Sięgając po jego książki oczekiwałam strachu, gęsiej skórki albo chociaż dreszczy. Czegokolwiek.
Pierwszą książką na którą się skusiłam będąc jeszcze w liceum był "Łowca snów"... toż to było straszne. Jakieś potworki, chatka w lesie. Nawet nie doczytałam do końca. Odpuściłam Kinga na parę dobrych lat. Jako, że nie poddaję się zbyt łatwo, a dodatkowo bardzo podobała mi się większość filmów powstałych na podstawie książek Stefana (pomijając "Lśnienie", które było jednym z najgorszych filmów jakie widziałam) to dałam mu kolejną szansę. I kolejną. "Carrie" - całkiem znośna ale grozy tam nie było. "Misery" - ciekawa ale rewelacją bym tego nie określiła. "Zielona mila" - film lepszy no i jak się już domyślacie... zero strachu.


Bardzo dużo osób polecało mi "To", "Cmętarz zwierząt" czy właśnie "Lśnienie". Podobno te książki są na prawdę przerażające i to jest taki 'prawdziwy' King. Niestety ale coś czuję, że nigdy się nie skuszę. Skoro autor niczym mnie nie przekonuje, to szanse na to że poświęcę tydzień na czytanie książki która ma ponad 800 stron są... nikłe. Powiedziałabym nawet, że są prawie równe zeru.

Jeśli możecie polecić mi książkę tego autora, ale taką która jest faktycznie przerażająca i nie ma 1000 stron to proszę się nie krępować.

Nicholas Sparks
Co tu robi Sparks zapytacie? To jest dopiero ciekawa sprawa. Przeczytałam jakieś 95% książek tego autora i nawet pokuszę się na stwierdzenia, że lubię jego twórczość. Problem pojawia się, gdy mowa o filmach na podstawie jego książek, a jest ich całkiem sporo. BARDZO lubię te filmy, praktycznie wszystkie. Lubię je o wiele bardziej od książek. Każdy film, który powstał na podstawie książki tego człowieka jest po prostu lepszy od pierwowzoru. Sorry not sorry.
Zazwyczaj gdy zabieramy się za oglądanie filmu, po uprzednim przeczytaniu książki jesteśmy przekonani, że nie ma takiej opcji aby wypadł lepiej - niespodzianka! Ze Sparksem wszystko jest możliwe.
Dawno, dawno temu gdy byłam jeszcze smarkata, Ryan Gosling pojawił się w moim życiu i sprawił, że był weselsze - obejrzałam "Pamiętnik". Obejrzałam go jakieś 726439 razy i pewnie obejrzę go jeszcze nie raz. Dopiero po kilku latach cudownie odkryłam, że 90% popularnych filmów jest adaptacją książek, więc czym prędzej przeczytałam "Pamiętnik" Nicholasa Sparksa. Poziomu mojego rozczarowania nie da się zmierzyć absolutnie żadną skalą. Gdzie te emocje? Gdzie ten ból rozstania? Gdzie ta złość i rozgoryczenia?
Podobnie było z "Ostatnią piosenką". Nie jestem fanką Miley Cyrus jako aktorki ale film bardzo mi się spodobał, nawet łezka zakręciła mi się w oku pod koniec. Książka? Fajna. Ale film lepszy.
"Najdłuższa podróż" - moja ulubiona książka Sparksa, na prawdę godna polecenia. No ale film... Nawet gdy pominę półnagiego Scotta Eastwooda (chociaż nie wiem dlaczego miałabym to robić), cała historia jest rewelacyjna! Tutaj już bezapelacyjnie beczałam jak dziecko, zero opamiętania.


Pewnie większość osób (zwłaszcza w moim wieku) doskonale kojarzy film "Szkoła uczuć". Znamy? Jeśli nie, to film jest do nadrobienia w najbliższy weekend i nie chcę słyszeć wymówek.
Tak czy siak - film był hitem. Ach i och. Kilka lat temu przeczytałam książkę (swoją droga tytuł to "Jesienna miłość")...
Nie rozmawiajmy o tym. Jeszcze gorzej niż z "Pamiętnikiem".
"I wciąż ją kocham", "List w butelce, "Dla Ciebie wszystko", "Bezpieczna przystań"- to na prawdę dobre książki, które na pewno przypadną większości do gustu i z ręką na sercu mogę je Wam polecić. Zasypałam Was tytułami książek Nicholasa Sparksa i tak zupełnie szczerze, to one wszystkie są na prawdę fajne.
Ale filmy są lepsze ;)


Dotrwaliście do końca, gratulacje!
Czasami mam wrażenie, że mój blog powinien nazywać się ponarzekajmy-o-książkach.blogspot.com (dla chętnych dodam, że nazwa jest wolna :D) ale nic nie poradzę na to, że marudzenie jest moją cnotą i skromnie powiem, że jestem zajebista w narzekaniu, o!
Są tu jakieś marudy?




Nomen Omen - Marta Kisiel, czyli wiem że nic nie wiem

Nomen Omen - Marta Kisiel, czyli wiem że nic nie wiem


Od jakiegoś czasu, dosłownie z każdej strony bombardują mnie recenzje "Toni" Marty Kisiel, okładka niedługo będzie śnić mi się po nocach (chociaż akurat na to nie będę marudzić, bo okładka jest bajeczna). Postanowiłam, że wypadałoby się w końcu z tą autorką zapoznać, bo jej książki zbierają bardzo pozytywne opinie, a że ja w tym roku staram się częściej sięgać po tytuły naszych rodzimych autorów, to udało mi się upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Nie wiem gdzie i nie wiem od kogo ale słyszałam, że w "Toni" pojawiają się jacyś bohaterowie z "Nomen omen" - nie wiem ile w tym prawdy ale ja lubię czytać wszystko w odpowiedniej kolejności i tak jak trzeba, więc czym prędzej sięgnęłam po tę drugą. Teraz zaczynam się zastanawiać  czy dobrze zrobiłam...


Chciałabym napisać coś o samej fabule ale mam wrażenie że cokolwiek by to nie było - będzie spoilerem.
To bardzo specyficzna książka z bardzo specyficznym klimatem i wydaje mi się, że chyba to do mnie nie trafiło. 
Salomea Przygoda postanawia, że jest juz wystarczająco dorosła nie zniesie dłużej swojej matki i po prostu musi się wyprowadzić. Za poleceniem koleżanki, dziewczyna wynajmuje pokój w bardzo podejrzanym domu. Okazuje się, że właścicielki tego przybytku - trzy siostry, cieszą się wątpliwą sławą... Ale kto by się przejmował, przecież czarownice nie istnieją, prawda?
Głosy w słuchawce, przemądrzała papuga i trzy starsze panie to jeszcze nic - Salka musi poradzić sobie ze swoim młodszym bratem który zwala się jej na głowę bez pytania. Jak się szybko okaże Adaś jak mało kto potrafi pakować się w kłopoty... a to wszystko dopiero początek 'serii niefortunnych zdarzeń'.

Jestem na TAK, bo...
Historia jest intrygująca i na prawdę ciekawa, dodatkowo jestem przekonana że nigdy nie czytałam nic co byłoby chociaż odrobinę podobne, a to jest zaleta samam w sobie.
Moimi zdecydowanymi faworytkami są siostry Bolesne - ich ekscentryzm i poczucie humoru bardzo mi odpowiadało, a do tego wplecenie mojej ukochanej mitologii greckiej mile mnie zaskoczyło <3

Jestem na NIE, bo...
Przez pierwsze kilka dobrych rozdziałów nie miałam pojęcia o co chodzi i co ja w ogóle czytam? Ja rozumiem, że można czytelnika trzymać w niepewności aby podtrzymać jego zainteresowanie ale tutaj Marta Kisiel trochę przesadziła. W pewnym momencie jedyne co czułam to irytacja. Kolejną sprawą jest główna bohaterka... początkowo nawet polubiłam Salkę, ale dość szybko okazało się że jest jedną z tych pierdołowatych postaci które wywracają się co 5 stron i miałam flashbacki z "Szeptuchy", polubiłby się z GosiąNastępnie Adaś, który z niejasnych przyczyn jest nazywany Niedasiem i nikt nam nie tłumaczy dlaczego ktoś wymyślił mu takie kretyńskie przezwisko. Adam niestety jest nośnikiem humoru w tej książce. Niestety, bo każda jego durna odzywka sprawiała, że miałam ochotę wsadzić sobie  widelec w oko i zamieszać. Żałosny facet z żartami stereotypowego gimnazjalisty. No niestety ale humor nie dla mnie.

Jak widzicie moje uczucia co do tej książki są mocno mieszane ale nie da się ukryć, że znalazłam więcej minusów niż plusów. Po raz kolejny okazało się, że książka którą zachwycają się tłumy jest kompletnie nie z mojej bajki. Nie zrozumcie mnie źle - ja nie uważam, że to jest zła książka. Podobał mi się jej klimat i to, że absurd gonił absurd ale czegoś mi zabrakło. Miałam wrażenie, że akcja książki w pewnym momencie poszła tak do przodu że zaczęła się trochę sypać. No i ten humor o którym tak wszyscy trąbią... nic mnie tak nie rozbawiło niestety, momentami wręcz przeciwnie.

Sama teraz nie wiem, czy mam ochotę sięgać po "Toń". Z jednej strony słyszałam, że to Marta Kisiel w zupełnie innym, poważniejszym wydaniu ale nie chcę wpakować się w kolejną niedorzeczną książkę który tylko mnie wkurzy. Jakieś rady?




Most do Terabithii - Katherine Paterson, potencjał był a wyszło jak zawsze

Most do Terabithii - Katherine Paterson, potencjał był a wyszło jak zawsze


Dzisiaj będzie krótko, więc proszę się nie rozsiadać, butów nie zdejmować.
Pewnie większość z Was kojarzy tytuł tej książki z filmem, który wyszedł w 2007 roku, a jedną z głównych ról grał mały Peeta z "Igrzysk Śmierci" 💙 #TeamPeeta (korekta by Kasia Zabłotna :D)
Ja osobiście widziałam ten film kilka razy, bo baaardzo mi się spodobał ale co dziwne stosunkowo późno odkryłam, że jest ekranizacją książki o tym samym tytule. Jestem z tych którzy preferują metodę "najpierw książka - potem film", ale wiecie, że czasami różnie bywa. Niestety w tym przypadku również odezwała się moja 'przypadłość'... Mianowicie - jeśli najpierw widziałam film i mi się spodobał to książka zawsze okazuje się gorsza (czyt. KAŻDA książka Sparksa). W tym przypadku niestety było podobnie.


Jess nie ma łatwego życia. Nie dość, że w domu się nie przelewa, a rodzice traktują go bardziej niż chłodno to na codzień musi zmagać się z czterema siostrami którym daleko o ideału. Chłopiec spędza w szkole pół dnia, a po powrocie zabiera się za swoje obowiązku na farmie - każdy dzień jest dokładnie taki sam. Aż pewnego razu w jego życiu pojawia się Leslie - ekscentryczna i pełna energii dziewczynka, która ma głęboko w nosie to co inni o niej myślą. Mimo początkowego dystansu Jess odkrywa, że dziewczyna tez może być dobrym materiałem na przyjaciela, zwłaszcza że Leslie wpada na wspaniały pomysł! W głębi lasu odkrywają magiczną krainę - Terabithiię w której sprawują władzę jako Król i Królowa, rozwiązują problemy poddanych i walczą z wrogami. Terabithia jest dla dzieciaków ucieczką od codzienności, lecz pewnego dnia dochodzi do strasznej tragedii.

Hmm... Nie wierzę, że to mówię ale po raz kolejny muszę stwierdzić, że KSIĄŻKA JEST ZA KRÓTKA. Tak, powiedziałam to! Ja wiem, że to jest historia dla dzieci i nie musi być wybitnie skomplikowana i złożona ale dodatkowe 100 stron na prawdę nikogo by nie zabiło. Moje wydanie ma około 230 stron, a do tego czcionka jest gigantyczna więc strzelam w jakieś 180 stron normalna czcionką... skromniutko.
Ta historia mogłaby być świetna gdyby poświęcono jej więcej uwagi. Dlatego w tym przypadku film ma ogromną przewagę - scenarzyści poprawili to, co w książce nie grało, czyli rozwinęli świat Terabithii. W książce jest go na prawdę mało, akcja kręci się bardziej wokół relacji między Jessem a Leslie, trudnym dorastaniu i sytuacjach rodzinnych bohaterów niż na magicznej krainie. A szkoda, bo mogliśmy mieć coś między Narnią a Baśnioborem.

Podsumowując - jeśli oglądaliście film i macie do niego sentyment to książką absolutnie nie jest lekturą obowiązkową. Natomiast jeśli seans jest wciąż przed Wami to polecam najpierw zapoznać się z książką, a potem porównać ja z filmem i koniecznie dać znać co uważacie :)


Znacie jakieś inne książki, które okazały się słabsze od swoich ekranizacji?

Krótko i na temat #2, 3w1 - recenzje, depresyjny początek czerwca

Krótko i na temat #2, 3w1 - recenzje, depresyjny początek czerwca

Muszę przyznać, że jak na letni i słoneczny miesiąc to ja trochę pojechałam po bandzie... Pierwsze trzy książki czerwca były dość ciężkie tematycznie ale ja tak czasem lubię - udręczyć się trochę, odrobinę posmęcić, bo przecież czasem człowiek po prostu ma ochotę na takie książki, nie? Nie planowałam takiej serii niefortunnie depresyjnych książek ale wyszło jak wyszło i postanowiłam się tym z Wami podzielić.


Dla odmiany zabrałam się właśnie za "Nomen Omen" Marty Kisiel - to moja pierwsza styczność z tą autorką, zaraz potem sięgnę po "Toń" (słyszałam że ta pierwsza ma jakiś związek z ta drugą więc powinno się je przeczytać w takiej kolejności - prawda to?). Jak na razie wszystko zapowiada się bardzo ciekawie ale po 5 pierwszych rozdziałach nie jestem w stanie nawet opowiedzieć komuś o czym jest ta książka, więc zapowiada się dość nietypowo.

Tatuażysta z Auschwitz - Heather Morris
Od kiedy pamiętam mój tata wręcz zadręczał mnie różnego rodzaju wojennymi dokumentami telewizyjnymi, które co roku - 1 września, leciały dosłownie wszędzie. Mam wrażenie, że w szkole również rok w rok II WŚ była programowym niezbędnikiem. Wydawało mi się, że wiem już wszystko co można na ten temat wiedzieć - okazuje się, że nie. Bo w szkole nikt nie powie nam co działo się w głowach ludzi przebywających w obozach zagłady i do czego byli zdolni żeby przetrwać.

Historia dotyczy Lalego Sokolova - Słowaka pochodzenia żydowskiego, sprowadzonego do Auschwitz w 1942 roku. Jak sam tytuł wskazuje bohater historii sprawował w obozie funkcję tatuatora, co oznacza że prawie codziennie musiał pozostawiać na ludzkim ciele numery które nie pozwolą ich właścicielom zapomnieć o traumatycznych wydarzeniach. Musze przyznać, że historia Lalego jest fascynująca - mężczyzna miał więcej szczęścia niż rozumu. Jego charyzma, a momentami wręcz zuchwalstwo niejednokrotnie uratowało mu życie. Lale nie mogąc znieść cierpienia innych (jemu samemu trafiła się stosunkowo 'niezła fucha" jak na obozowe warunki) zaczął zajmować się przemycaniem różnego rodzaju dóbr na teren obozu. Ale nie to jest najważniejsze w tej historii. Wśród dramatycznych wydarzeń, brutalnie rzeczywistych opisów znalazło się miejsce dla Grety - dziewczyny dla której Lale kompletnie stracił głowę. Mężczyzna obiecał sobie, że zrobi wszystko aby przetrwali to piekło bo postanowił że poślubi tę kobietę i spędzi z nią resztę życia. Czy tak się stało?

Trzy godziny ciszy - Patrycja Gryciuk
Nie wiem co tu się wydarzyło. Ta książka była mi BARDZO polecana, głównie w kategorii "coś do popłakania" no... nie. Kompletnie nic mnie tam nie wzruszyło, mimo że zdecydowanie był ku temu potencjał. Nie do końca rozumiem na ile biograficzna jest ta książka a na ile ma takową udawać. Głowna bohaterka nazywa się... a jakże - Patrycja Gryciuk. Również jest pisarką. Jej poprzednią książką było "450 stron". Podobnie jak autorka - mieszka we Francji. I wszystko fajnie, ale momentami w książce dzieją się takie dziwne?, zaskakujące?, surrealistyczne? rzeczy które sprawiają że nie ma opcji aby ktokolwiek uwierzył że to przytrafiło się Gryciuk w prawdziwym życiu...

Patrycja nie może pozbierać się po rozstaniu z miłością swojego życia (mimo że minęło już 9 lat... get over it, girl), dodatkowo okazuje się że kobieta nie ma już zbyt wiele czasu na poukładanie sobie życia na nowo gdyż wyniki jej badań są jednoznaczne - rak. Bohaterka postanawia przekonać swojego dawnego ukochanego do spędzenia z nią 3 dni po których będzie mogła zaznać duchowego spokoju.
Wszystko wydaje się być jasne ale pod koniec w fabule swoje palce maczała chyba Tarryn Fisher bo nagle zrobiło się trochę creepy, nic nie miało sensu i historia która mogła być piękna i wzruszająca była... rozczarowująca.

P.S. Niemożliwie denerwuje mnie to, że tytułowe "3 godziny ciszy" nie pojawiają się w fabule. WTF? Jakie 3 godziny? Gdzie? Kiedy?

Czy Bóg wybaczy siostrze Bernadetcie - Justyna Kopińska
Lubię raz na jakiś czas sięgnąć po reportaż dotyczący interesującej mnie sprawy - o samej Justynie Kopińskiej słyszałam same pozytywne opinię więc postanowiłam zapoznać się z jej tekstami. Nie żałuję! Autorka przedstawia konkretny temat z wielu różnych perspektyw, nie obiera stron i pozwala ludziom mówić co im leży na sercu. Ja osobiście mam drobny problem z tego typu literaturą - dość szybko mnie nudzi. Zeznania i wspomnienia osób które wypowiadają się na ten sam temat są momentami łudząco podobne i mam wrażenie, że po jakimś czasie nie wnoszą już nic nowego, a ja siedzę i czytam ten sam rozdział setny raz. Reportaże powinny być stosunkowo krótkie, 350 stron to stanowczo za dużo. 

Pewnie jedynie nieliczni z was słyszeli wielkiej aferze z 2008 roku, dotyczącej siostry Bernadetty - dyrektorki ośrodka wychowawczego Zgromadzenia Sióstr Boromeuszek w Zabrzu. Nie dziwie się, bo ja z chęcią sama wyparłabym to z pamięci. Dzieciaki pozostawione pod opieką sióstr były przez nie regularnie bite i nękane psychicznie. System kar którymi się posługiwały na pewno zadowoliłby nie jednego psychopatę ze skłonnościami autodestrukcyjnymi. W ośrodku dochodziło również do molestowania i gwałtów między wychowankami o czym siostry były wielokrotnie informowane ale zamiast skierować ten problem do odpowiednich specjalistów, same karały zarówno sprawców jak i ofiary tłumacząc im (jakżeby nie inaczej) "że to grzech i pójdą do piekła". Sama siostra Bernadetta była fałszywą manipulatorką, która potrafiła oszukać dosłownie każdego. Omamiała wszystkich którzy pojawiali się u jej progu z pytaniami. A prawdę mówiąc nikt nie chciał mieszkać się do tego co dzieje się w ośrodku prowadzonym przez siostry zakonne, bo nikt nie chciał mieć do czynienia z Kościołem. Siostry zniszczyły życie dziesiątkom dzieciaków, część z wychowanków po opuszczeniu ośrodka była agresywna i wielokrotnie dopuszczała się aktów przemocy (głównie dla tle seksualnym).
Od tego czasu minęło tyle lat a mnie w dalszym ciągu nie mieści się to w głowie. Państwo łożyło na ten ośrodek ale kompletnie nikt nie chciał kontrolować tego co się tam odbywa i w jaki sposób. SKANDAL.


To tyle na dzisiaj, dajcie znać czy wy też lubicie czasem zszargać sobie nerwy podczas czytania - jak widać ja sobie ostatnio nie pożałowałam.
Osobiście nie jestem wybitnie emocjonalna i dość ciężko zrobić na mnie wrażenie ale czasami jak czytam co się na tym świecie odwala to opadają mi ręce... Ludzie są gorsi niż zwierzęta.

Copyright © 2014 booklicity , Blogger